Zwierz był już na wygranej
pozycji. Kosztował wzrokiem każde jego drżenie. Z satysfakcją patrzył na
każdą jego kroplę potu. Strach wypływający z ofiary wypełniał
powietrze słodkim zapachem. Oto fetor zwycięstwa. Lada moment
dopełni je niczym księżyc, który dotrwał do pełnej swej okazałości.
Nareszcie.
Mimowolnie wyszczerzył pożółkłe oraz oblepione resztkami, brudne zęby i
tak będące jego dumą. Był to ostatni przebłysk jego człowieczeństwa,
które stłumił gardłowym warknięciem. Najeżył zniszczoną oraz wyblakłą
sierść, niegdyś błyszczącą w blasku srebrnej tarczy, ale teraz jedynie
majaczyła na jego grzbiecie. Furia wraz z dziką radością kotłowała się w
jego lśniących, na wpół ślepych oczach.
Skoczył. Kły ze
świstem przecięły duszne powietrze. Powalił go całą swą siłą, a zęby
wbiły się w ciało, tnąc naczynia krwionośne, rozrywając mięśnie i
miażdżyc kości. Potok krwi obryzgał bestię, napędzając w niej machinę
zniszczenia — mordercę. Utopiła w nim wszystkie swe żale, smutki,
pragnienie, głód oraz jego życie.
Jego usta — dotąd drżące — pozostały nieme do końca. Zwierz nie potrzebował od niego
tłumaczenia, bo sam znalazł prawdę, a on doskonale o tym wiedział.