31 grudnia 2018

TRZY ćwiczenia z "Pisz, Po Prostu Pisz" od WariatkowoAg na Wattpadzie

Tym razem notka wstępna, a nie końcowa. Teoretycznie jestem cały czas, w praktyce to wygląda tak, że piszę sobie do szuflady skrawki najróżniejszych różności... i kumuluję... bo jestem śmieciarzem... ale moim zdaniem to ładne śmieci... może kiedyś tu coś wrzucę z nich. Pewnie tak. Dziś jednak, na dobre zakończenie roku 2018 serwuję wam moje ćwiczenia (tak jak w tytule). Trochę stare, trochę zakurzone, ale wciąż mi się podobają. 

[Zawsze robię tak by te linki otwierały się w nowej karcie, więc się nie bój] 

Jeśli jesteście zainteresowani długościami, by się zorientować jak daleko macie przeskrolować do następnych, czy coś w tym guście...

Pierwsze jest najmasywniejsze, bo ma 1336 słów
Drugie ma jedyne 214 słów
Trzecie ma 566 słów

Smacznego.
Klikaj tutaj, dobry człowieku...




RZECZOWY BOHATER - 31 styczeń 2017
Do najdroższego Błądzącego
 
Kochałeś. W twoim sercu było na to wiele miejsca, w żołądku wiele na wszelakiej maści whisky, a wątroba... no cóż, nie miała zbyt wiele do powiedzenia. Tak jak ja.

Wtedy nie liczyłem kolejek — ty z resztą też — w przeciwieństwie do Barmana, w końcu musiał być pewny, ile na tobie zarobi. Wciąż jestem ciekaw, po ilu rozluźniłeś uścisk... był tak delikatny, zupełnie jakbym był skórą twej ukochanej. Potem zacząłeś bezdźwięcznie ruszać ustami, jakbyś zastanawiał się, jak do mnie przemówić. Przyznam, że przez moment uznałem to za złudzenie spowodowane moimi nieidealnymi krawędziami, gdyż twoje drżące usta nagle zamilkły i częściej piły niż mówiły.

Przeskoczmy przez tę chwilę niezręcznej ciszy pomiędzy naszą dwójką: teraz już sunąłeś palcem po mojej krawędzi. Nic nie słyszałem... ty zapewne wręcz przeciwnie. Zgaduję, że przeniosłeś się wtedy umysłem do jednych ze swych wspomnień z kieliszkiem wina. Ten cudowny dźwięk wydobywający się spod twoich palców. Cieniuteńki, słodki, upajający. Słyszałem od kryształowych kieliszków, że niektórzy na was, ludzi, potrafią zagrać w ten sposób całe melodyjki. Niestety ja nie jestem z kryształu.

Twój dotyk w tak nietypowy dla mnie sposób był na tyle niespodziewany, że przyciągnąłeś moją uwagę. Skupiłem całe swe jestestwo na tobie. To trudne, w szczególności jak jest się bombardowany procentami, dobrze o tym wiesz. Twą zaczerwienioną twarz zdobiły senne i zagubione oczy. Kiedy tylko twoje palce zwalniały, nieobecne spojrzenie czegoś szukało, lecz znajdywało tylko mnie, a twe palce znów ze zdwojoną pasją lawirowały na krawędzi. Dlatego nazwałem cię Błądzący.

Przy twoich następnych wizytach uświadomiłem sobie, że nie jesteś przy barze nowym gościem. Potwierdzały to spojrzenia innych stałych bywalców oraz Barman sam w sobie. Mimo tego chyba jedynie ja dostrzegłem dziwaczną zmianę, która w tobie zaszła. Przysięgam bowiem, że zauważyłbym wcześniej, gdyby ktoś w tak nadzwyczajny (nie jestem pewien, ale zgaduję, że słowo "ludzki" idealnie by tu pasowało, ale wolę nie ryzykować, daleko mi do specjalisty w tych sprawach) sposób do mnie przemawiał. Popytałem szklanki, kieliszki, karafki — także cię znały. Mówiły, że nie powinienem zwracać uwagi na dziwne gesty, twierdzili, że ludzie są po prostu... dziwni.

A ja twierdziłem — i nadal twierdzę — że złamałeś komuś serce albo ktoś tobie. "Co ja mogę wiedzieć o łamaniu?", zapytasz. Załamanie światła to mój chleb powszedni (podobno tak mówicie... lecz ci chyba bardziej przypadłaby do gustu wersja "mój trunek powszedni", choć zapewne twoja wątroba na samą myśl o mnie cierpi).

Wracając do baru oraz liczenia...

Postanowiłem, iż przy następnych okazjach, kiedy akurat trafię w twe ręce, będę liczyć. Plan był dobry. Co z wykonaniem? Niestety nic nie odpowiem. Trochę wstyd przyznać, ale zyskałem do Ciebie tak ogromną słabość, że zaniechałem liczenia po trzecim napełnieniu mojego wnętrza.

Wtedy właśnie do baru wkroczyła Ona.

Daruj te ubogie nazewnictwo, w gruncie rzeczy nie znam zbyt wiele określeń na ludzi. Podobno dzielicie się na rodzaj żeński, męski i nijaki. Ten trzeci nie ma wstępu do miejsca mojej pracy. Drugi i pierwszy — do tych jest tyle synonimów, że ucho pęka! (Całe szczęście nie mam ucha, ale zasłyszałem od kufla, że to boli.) Z tej tyrady zbyt wiele nie zapamiętałem... żywię nadzieję, że nie zarysuje to twojej powierzchni lub czegokolwiek innego, co ulega u was pękaniu. (Paskudna sprawa.) U nas jest to znacznie okrojone. Kieliszki do whisky (ja!), kieliszki koktajlowe (ah, martini to coś... coś, za czym tęsknię, od kiedy Barman rozlał je w taki sposób, że i trochę mi przypadło), kieliszki tego pokroju, o których wspominasz, gdy myślisz o winach. Szklane, kryształowe... czasem metalowe dziwaki. A ja to który? Szklany... kwadratowy... jak twoja szczęka! Pamiętam, jak ci wysocy do wódki się nabijali, że jestem niski. Niski, ale jaki gustowny.

O czym to ja...? Ona... Ona... Ona utwierdziła mnie o teorii ze złamanymi pompami, pfu!, sercami! Ona usiadła obok ciebie, kładąc dłoń na twoim... ramieniu? Nie wiem, ale na pewno pamiętasz! Właśnie zaczynałeś ruszać ustami, kiedy do ciebie przemówiła. Och!, macie takie subtelne, delikatne głosy, nie to, co mój: ostry i zgrzytający.

— Wróć. — Chwyciła mnie i wypiła do dna.

Myślałem, że się zaparuję z tych emocji! Jaki zaszczyt! Zaszczytów miało stać się wkrótce zadość.

Powiedziała to krótkie słowo, po czym wyszła, a ty jeszcze długo siedziałeś nade mną, oj długo. Piłeś jak nigdy dotąd. W końcu wyciągnąłeś z kieszeni banknot, jaki zawsze kładłeś, gdy skończyłeś. Oboje wiedzieliśmy, że tym razem nie ma co czekać na resztę, bo jest to zwyczajnie za mało. Daliśmy chodu. W sensie... w sensie ty uciekłeś, dzierżąc mnie w uścisku, wymknąłeś się zygzakiem na ulicę. Zgaduję, że ten zygzak miał za zadanie zgubić wzrok barmana (jeśli na nas wtedy patrzył), ale co ja tam wiem. Błądzący, oj Błądzący. Skwierczałem rozjuszony i piszczałem przerażony za każdym razem, kiedy zataczając się, finalnie lądowałeś na ścianach, latarniach oraz chodnikach.

Nie opiszę reszty drogi do umiłowanego przez nas zabudowania, bo zwyczajnie tracę siły, a na samą myśl o tym łamię się sam z siebie. Okropność.

Następnego dnia obudziwszy się na kanapie, łupnąłeś na mnie zakrwawionym okiem. Z namaszczeniem je zamknąłeś. Zamlaskałeś wargami wciąż poznaczonymi wymiocinami, rzekłszy coś o kurwach i cholerach. Wskazówki w zegarze przesunęły się nieznacznie, kiedy to postanowiłeś wstać, a raczej usiąść na skraju tejże kanapy. Spod szklanego stolika, na którym stałem, wyciągnąłeś butelkę Bourbonu. Podczas kiedy ty mnie napełniałeś, niezdarnie rozlewając zawartość butelki dookoła mnie, podziwiałem twoją kolekcję. Klasyczne karafki tuż obok równie klasycznych kieliszków... kieliszki tulipanowe... oraz ten głęboki aromat old-fashioned whisky.

Z transu wyrwał mnie twój nieświeży oddech. Wypiłeś Bourbon z niezłą gracją, po to, by je zwrócić, brudząc mnie, stół, podłogę, nogawki twoich spodni oraz buty. Zabiłeś ten aromat... Tak, wyliczam twoje grzechy, sukinkocie. Czemu się pieklę? Czemu?! Zaraz do tego dojdziemy, bez obaw!

Po kwadransie drżenia i siedzenia w tym smrodzie, podniosłeś butelkę, z której wcześniej sobie nalałeś. Rzuciłeś nią. Pamiętam, jej wrzask, gdy roztrzaskała się o ścianę oraz kaskadę trunku. Pomyślałem wtedy, że to mogłem być ja. Cudowny krysztale, to mogłem być ja!

Dla mnie wciąż jesteś błądzącym szaleńcem.

Niemal w tej samej chwili, jak mnie zgarnąłeś z blatu, b-by... wciąż dzwonię na samą myśl... a nie, to tylko kot machnął ogonem. Wtedy właśnie Ona wyskoczyła z zakrętu na schodach jak kostka lodu ze mnie pewnego wieczoru, kiedy to mną jakiś fanatyczny moczymorda wstrząsnął za mocno. Przyznaj, że obydwoje pomyśleliśmy to samo... że będzie tylko lepiej.

I było. Przyznaj, sukinkocie. Co prawda wciąż nie wiem, kim są te kurwy i cholery, które często wołasz, ale nigdy nie przychodzą. (Obstawiam największy fragment tego nędznego szkła, że to jakiś status społeczny tak jak szeregowy lub admirał w wojsku.)

Nigdy więcej nie cuchnęło zawartością twojego żołądka. W salonie aromat wytrawnych trunków wciąż się tam unosi, ale jest zdecydowanie bardziej uroczysty, uwierz, znam się na tym równie dobrze, jak ty. Pewnie twoja wątroba wciąż nie może się przekonać do twoich degustacji. (Nie przejmuj się, ona to pewnie by chciała, byś całe życie wodę sączył.)

Tak więc oświadczam, że jestem dumny z tego, że mnie już nie męczysz całymi wieczorami, że twoja twarz nie jest nabrzmiała i czerwona, że twoje oczy już nie błądzą.

Piszę ten list na tych znienawidzonych deskach, oszczędzając krawędzie na zwrotach do ciebie. Tak, dlatego właśnie są z małych literach. Nie jęcz, że jestem niemiły! Spójrz na "Ona", "Barman" oraz "Błądzący"! Ja tu się poświęcam! Zapewne już wiesz, że twoja mała smarkula wpuściła kota do salonu, kiedy to twoja Ona, zostawiwszy mnie pustego na tym pamiętnym stole, poszła do kuchni napełnić wazon bzu wodą. Czy wiesz, jaka to żenada, zamiast twojego ulubionego trunku czuć odpychający odór kociej sierści oraz upajająco słodki zapach bzu?

Właśnie przez to sfrustrowany drapię podłogę, wyrzucając z siebie fakt, iż jedyne co mam przed oczyma to ciebie na chodniku, w ogródku (zapewne nie pamiętasz, ale poszedłeś skrótem — trawnikiem), w salonie na kanapie... rzygającego.

Czy ty, do najjaśniejszego załamania światła, wiesz, jak bardzo to bolało? Nie, nie te wspomnienia. Upadek. Roztrzaskanie. Zderzenie. Jakkolwiek to nazwać. Wy to ujmujecie jakże lekceważąco w "stłuczenie szklanki".

Proszę, pamiętaj o mnie i o tym, że wyszedłeś z tej speluny na czworakach, a teraz chodzisz na dwojakach. Jakkolwiek to się pisze.


Twoja ukradziona szklanka z baru

PS. Czuję się, jakbym miał ze sto oczu! Wow!





SZKLANA POGODA - 13 luty 2018
Biel przygniatająca opadłe liście rozluźniła swój uścisk. Ściółka odetchnęła głęboko, opatulając swą wilgocią konary. Niewzruszone i chłodne. Kolejny wydech. Ledwie ją widać... Pachnie ziemią. Stoi oczarowana nikłym smakiem mrozu. Po chwili rusza. Posuwa się dyskretnie. Powoli. Nieśmiało trąca cieniutkie gałązki, zostawiając na nich swą krystaliczną posokę. Idzie... niczym kochanka szukająca zimnych, lecz znajomych dłoni. Już czuć jej smak — zakurzona zima zdarta z kory. Popychana ku niemu przez bezbarwne palce, odnajduje go na skraju czarnoziemu. Tańczą nieśpiesznie na błotnistej łące. Nikt nie patrzy. Z łąki już od dawna nie spoglądały na nich rumianki. Obecnie widać jedynie ich samych, odzianych w mleczną prostotę. Teraz już biegną, szeleszcząc cichutko krzewami, trawą, która ledwo zdążyła wybujać do góry i krwawiąc na jej wpółzgniłą zeszłoroczną towarzyszkę. Zanim umrze, zostawiając delikatny mróz w samotności, onieśmielą razem chmury na niebie i ucałują niebo.

Znaczą drogę szronem, jakby bali się ją zgubić lub chcąc zostawić po swym tańcu kruchą pamiątkę... Zakochani aż po kres istnienia.

W swym milczeniu utopili wielu, dziś jednak tylko samych siebie... i ją. Dziewczynę, siedzącą pod lasem, pijącą piękno z ich porcelanowej elegancji. Mróz miażdży jej cierpliwość, a oblepiająca ją wilgoć, zdaje się wsiąkać w jej kości, a mimo to przez krótką chwilę zapomina o nich. Pociąga łyk mgły, której smak gilgocze płuca dziewczyny, a potem szczypie serdecznie.




ONIRYZM - 13 luty 2018
       Jestem w stanie uchwycić tylko czarną sylwetkę, pędzącą przez wielobarwny świat.
       Wszystko zgrzyta, nie współgrając ze sobą zbyt dobrze, jakby stworzone z byt małej ilości stopklatek. 
       Idealnie ułożony krajobraz, tworzący pozorny chaos, dający spokój, a smakujący jak niepokój. Strach wyciekający pomiędzy trójkątami, trapezami, deltoidami. Czy to ma jednak znaczenie, pośród tego... wszystkiego? Wszystko ma ten sam kolor: każdy. Z trudem rozpoznaję drzewa, skały, trawy i nieboskłon. 
       Och, przepraszam, wszystko wygląda łudząco tak samo, poprzecinane nieskończoną ilością lin... a jednak zdaje się to jedyna rzecz, której jestem się uczepić, wszczepiając w siebie choć odrobinę poczucia bezpieczeństwa. Wiem, czym to jest. Wiem.
       Figury geometryczne skrzą się wszelką istniejącą tonacją, gdy czarna postać biegnie. Ucieka przed czymś. Czuję jej strach, czuję jej smród, czuję, że nie ma już sił, ale czy to ma jakiekolwiek znaczenie? Ma. Musi mieć. Czuję, jak desperacko wbijam palce w kolejną gałąź, zaklinając, by nie runęła razem ze mną. Nagle coś się we mnie skręca, gdy człowieczek ogląda się za siebie. Błąd. Przewraca się w tej samej chwili na brzegu jeziora niczym niefortunny kleks. Na ułamek chwili przymykam oczy, by odpoczęły od niezliczonej ilości niewiadomych. Teraz widzę. Widzę ruchliwe ptactwo nad brzegiem spokojnego jeziora, gęstwinę roślinności, spomiędzy której wypadł człowieczek.
       Szy... jeszcze chwila. 
       Wtem w ślad za czernią wyłania się ogromny jak sama gęstwina Minotaur, stworzony z najmasywniejszych kształtów, lecz równie łatwo wtapiający się w przestrzeń.
       Minotaur.
      To słowo zdaje się jedynym dźwiękiem, które kiedykolwiek wypełniło tę przestrzeń. Ptactwo zrywa się, a ich skrzydła krzyczą tylko jedno.
       Minotaur.
       Drzewa łamią się, krzycząc.
       Minotaur.
       Jezioro jak stało, tak stoi, odbijając ich sylwetki, pośród rozpadającej się przestrzeni w chaos bez złudzenia spokoju.
       Nic nie wydało dźwięku. To byłam ja. Gdzieś głęboko. 
       Zapiszę ich na mej złotej ścianie pamięci... tak, tak, koniecznie, tak. Pod ziemią, głęboko, tak, tak. 
       Lecz później, teraz muszę zrobić naleśniki. Tak, tak. Ale... ale czemu wychodzą takie pokraczne? Boję się... nie, nie, to nie to. Ta patelnia jest jakaś taka za duża. Ogromna. Teraz... Potem... Czekaj. Stój!
       Anglia? Tak, to na pewno Anglia. Wróciłam ze szkoły? Tak. Siedemnasta trzydzieści. Muszę iść. Muszę. Do sklepu. Tak... w sklepie. Półmrok mnie pożarł, pomiędzy szaroburymi regałami idę do kasy. Podłoga nie jest za czysta. Kolory uciekły... ale to nic, zapewne wciąż są nad jeziorem. Tak. Muszą tam być, muszą. Kasjerka jest gadatliwa. Gada i gada:
       — Twoja babcia mi mówiła, że kury jej przeszkadzają. Jeśli dobrze pamiętam, to kury i kot też.
       Och, doprawdy? To ma sens? Musi-musi. Pamiętam... nie... stój, do diaska!
       Cegła. Tak, to coś zza tą cegłą na strychu, tak? Pamiętasz? To wyobrażenie wbiło ci się głęboko w mózg, przyznaj. Boli-boli-boli! Ale nie teraz. Teraz musisz iść-iść-iść! 
       Szy! Nie gdacz! Potem, teraz idę gdzieś. Gdzie? Gdzie to było? Nie wiem, nie pamiętam, albo w ogóle nie wiedziałam nigdy. O osiemnastej trzydzieści muszę tam być. Idź, no idź!
        Miałam sen... miałam... sen, którego nie pamiętam. Jakiś słodki, ciekawy, przejrzysty, fabularny sen, z nad wyraz sympatycznymi twarzami. Niestety jak każda słodycz ulotnił się szybko, pozostawiając po sobie tęsknotę i wspomnienie niedokończonej rozmowy.
       To twoja wina. Twoja-twoja-twoja! Patrz! Ptak w klatce... maleńki... utopiony... niewzruszony... martwy...
       Znów ten sen. Gorzki, wytarty i kłujący. Parzy-parzy-parzy!
       To nie sen. Nie. Nie? Tak? Nie. Stój! Nie uciekaj! Kleksie, kleksie! Stój!
       — Chcesz porozmawiać?
       — Tak.
       — Mów.
       — Spójrz, o tam, ale wpierw chwyć mnie za rękę, dobrze?
       — Dobrze... czemu?
       — Spadniemy razem.
       — Skoczymy?
       — Spadniemy. Razem. Pamiętaj.
       Pamiętam.

2 komentarze:

  1. Bardzo sie cieszę, że nadal coś piszesz i jest nadzieja na przeczytanie tekstów twojego autorstwa. Mam nadzieję, że 2019 będzie wypełniony twoimi historiami. Te ćwiczenia podobały mi się do tego stopnia, że chętnie bym przeczytała coś dłuższego z perspektywy szklanki :p
    ~Nokta

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja mam nadzieję, że przeżyję 2019. To chyba będzie jeden z najszaleńszych roków mego żywota.
      Studniówka. Matura. APLIKACJA DO JAKIEGOŚ UNIWERSYTETU CZY COŚ W TYM KUŹWA STYLU. PRAWOJAZDY. ROZPOCZĘCIE NAUKI W TYM NOWYM CZYMŚ.
      Ale w tej gorączce walki o życie mam również wyjątkowo duże nadzieje na między innymi pisanie, więc... wszystko w moich rękach... co nie? ;v;

      I dzięki kochaniutka za komka. <3

      Usuń