8 czerwca 2020

15. Zmiana kursu

     „Gdy już będziesz wyglądać jak zapchlony futrzak, to twoja obecna świadomość osunie się w czeluść, w nicość, jeden zjebany, poetycki pies, ale ja po prostu używam zwrotu: spierdoli do rynsztoku, gdzie taplając się w gównie, w końcu się utopi.”
     Wciąż trawiłam to, co mi wcześniej powiedziała mimochodem w najmniej delikatny sposób, bez żadnego wstępu pokroju: „Słuchaj, teraz nieco rozwinę temat, bo chyba nie do końca zrozumiałaś, co jest finalnym produktem kotołactwa”. Wiedziałam, że jestem w rynsztoku, ale nie w aż tak głębokim! Boże! Pamiętałam tyle wskazówek, tyle informacji, a wyparłam z siebie najważniejszą, a mianowicie, jak to może się skończyć! Cudownie! Co chwilę coś bełkotałam pod nosem, starając się wyrzucić z siebie swoją frustrację.
     — Już nie mogę się doczekać… — rzuciłam sarkastycznie, gdy wspinałyśmy się po schodach. Brunetka zaoferowała się, że odprowadzi mnie aż pod same drzwi, bo wciąż nie czułam się za dobrze. Poza tym nie pojechałyśmy windą, bo o tej porze senni ludzie używają głównie niej, a my chciałyśmy uniknąć jakiegokolwiek spotkania.
     Wtem zastygła w bezruchu. Zdawała się przetwarzać moje słowa. Po chwili odwróciła się do mnie. Zamurowało mnie jak nigdy przedtem. Jej twarz wydawała się istną eksplozją emocji. W szklanych oczach błyszczało coś niesamowitego... nadzieja?
     — Może uda ci się opanować swoje moce? — szepnęła. — Jesteś w stanie to zrobić?
     — Taki mam plan od samego początku, przecież właśnie dlatego zgodziłam się, abyś była mym chomikiem. — Ściągnęłam brwi zdziwiona jej pytaniami.
     Chociaż uśmiechnęła się pokrzepiająco, to i tak widać było ból na jej twarzy.
     — Powinnam o czymś wiedzieć?
     — To jest trudniejsze, niż myślisz...
     — Nie wierzysz we mnie? — Przyznam, że jej nagła zmiana postawy zaczęła mnie niepokoić.
     — Raczej w siebie… — Spuściła wzrok na stopień, na którym stała.
     — Nokta... chcesz mi coś powiedzieć? — Podeszłam do niej bliżej.
     — Słuchaj, znalazłam sobie bardziej przestrzenne lokum. — Podniosła głowę, uważnie lustrując moją reakcję, którą było jeszcze większe zmarszczenie czoła oraz zawahanie.
     — Za mało chcesz...
     — Zapoznaj mnie z Dylanem i Ethanem. — Obie doskonale wiedziałyśmy, że brzmi to absurdalnie, bo ona już kiedyś ich spotkała, to pewne. Może nawet ich znała? Zawsze była powściągliwa w słowach, gdy temat schodził właśnie na nich.
     — To brzmi jak schadzka... lol? — Zaśmiałam się krótko. No cóż… starałam się rozluźnić tę niekomfortową atmosferę. Poza tym coś tu mi nie pasowało. Nie chce się rozgadać na ich temat, a teraz chce, bym ją tam zaprowadziła.
     — Jak mi nie zaufasz, to adios — syknęła.
     — Czemu miałabym ci ufać? — w końcu otwarcie zadałam to pytanie, które od dawna na mnie ciążyło.
     — Bo mogłabym zniknąć i nie wracać, a ty byś umierała w słodkiej nieświadomości...
     — Umierała? — przerwałam jej zbita z tropu.
     Zagryzła wargę, przymykając oczy, po czym odwróciła się i kontynuowała wchodzenie po schodach.
     Nie ma co, mam jej zaufać, a ona rzuca takie teksty bez słowa wyjaśnienia?
     Dotarłyśmy pod drzwi mojego mieszkania. Wyciągnęłam klucze, które brzęczały, obijając się o przyczepiony do nich breloczek z symbolem Zielonej Latarni.
     — A teraz cicho, spływaj, muszę ją jakoś udobruchać — szepnęłam, przekręcając klucz, a Nokta natychmiast zaczęła się wycofywać.
     Wkroczyłam do mieszkania, lecz ze zdziwienia wciąż nie puściłam klamki. Mamuśka stała, oparta rękoma o stół, tępo wbijając we mnie parę węglików. Wiedziałam, że nie będzie zachwycona, ale nie spodziewałam się, że będzie na mnie czekać. Zegar wbudowany w kuchenkę wskazywał godzinę pierwszą a.m. Powinna być rozjuszona, lecz bił od niej spokój… Nie. To chyba złudzenie…? Zdawała się nie oddychać…
     Czyżby się wypaliła? Zużyła…?
     Obawiałam się tego momentu od wielu lat. Postawiłam jeden krok do tyłu. Maluteńki. Z granatu w końcu wypadła zawleczka, a ja nie chciałam być przy jego eksplozji. Tak bardzo pragnęłam uniknąć tego momentu. Niech mnie to ominie. Proszę. Serce uciekło mi w pięty. Stanie nad krawędzią przestaje być fascynujące, gdy ziemia ci się osuwa spod stóp. Już teraz? Czemu… błagam, nie. To nigdy nie powinno nastąpić.
     Z dalszego użalania się, wyrwało mnie krótkie słowo zza moich pleców:
     — Kurwa — zaczął doskonale mi znany głos Nokty. — Dobrze, że wróciłam. Czemu nie powiedziałaś, że ona jest...?
     Szalenie czarne oczy ślizgały się ze mnie na dziewczynę za moimi plecami i z powrotem.
     — To nie są jej oczy… — bąknęłam niepewnie. Nie powinna zbyt wiele wiedzieć, ale musi być świadoma, kto przed nią stoi.
     — Czy ty chcesz mi powiedzieć… ona… kto ją opętał? — jej głos drżał, gdy ciągnęła mnie lekko do tyłu za rękaw.
     Nienawidziłam tego słowa z całego serca, które teraz kuliło się ze strachu. To słowo było nieadekwatne… lepiej pasuje tu pytanie, „kto nią kontroluje?”, no ale prędzej bym rzuciła się do ucieczki, niż ją teraz poprawiała. Azuri, co ty chcesz jej powiedzieć? Co chcesz powiedzieć, temu, kto stoi przed tobą?
     — Uciekłeś… tchórzu… — Ledwo stoję na zmiękłych kolanach, gdy te słowa wręcz ze mnie nieświadomie uciekają. Zawsze chciałam to wykrzyczeć, by mój głos wybrzmiał, by mój ton z furią rozbrzmiał w powietrzu. Teraz ledwo obejmuje kuchnie.
     — Nigdzie nie idziesz. Zostajesz. Ona odejdzie i nie wróci — charczy władczo, zaciskając pięści. Czarne oczy lśnią, nie ważąc na szatynowe pasma włosów, które opadły, zasłaniając twarz. Furia.
Jej głos, był inny, bardziej cudzy, ale jednak… nie był mi obcy. To był jego głos. Jego oczy. Zużyła się. Potargała jak stara skarpeta, a z dziur zerkał on. Beznadziejny ojciec, którego jako dobrego ojca zniszczyła likantropia i aby ją powstrzymać, poświęcił wiele rzeczy, a jeszcze więcej po drodze zniszczył. To cud, że wciąż żyje, że Widmo go wciąż nie znalazło.
     Odsunę… On? Ona? Odsunęła się od stołu, po czym, chwiejnymi krokami zmierzała w naszą stronę.
     Otworzyłam usta, aby coś powiedzieć, ale Nokta była szybsza. Pociągnęła mnie za bluzę do tyłu, tak, że kaptur spadł mi z głowy i przewróciłam się z hukiem na brudny korytarz. Trzasnęła drzwiami. Czy to był mój kręgosłup? Zszokowana oraz zdruzgotana miotała się przy drzwiach, a ja wpatrywałam się w sufit. Zamek zgrzytnął, jakby przekręciła klucz. Zadyndała mi zielonkawym breloczkiem przed nosem i ponownie szarpnęła mnie za bluzę, lecz tym razem by podnieść moją osobę do pionu. Dotarł do mnie szum krwi i łomot serca. Krew uderzyła mi do głowy.
      — Spływamy! — warknęła, zbiegając po schodach.
     Skoczyłam za nią na schody w dół.
     — Gdzie? — pisnęłam, starając się dotrzymać jej kroku.
     — Co to było? — Rzuciła mi przez ramię złowrogie spojrzenie.
     Echo huku naszych butów. Szum krwi. Rozwścieczony oddech.
     — Nie musisz wszystkiego wiedzieć! — syknęłam, popychając ją, tak że ledwo złapała równowagę.
     — Och, tak!? — Definitywnie zapomniałyśmy o byciu niemal niedostrzegalnymi.
     — Gdzie idziemy?
     — Gdzie ja idę to nie twój biznes. — Wypadła przez drzwi przed blok. — Ty spływaj w inną stronę. — Odwróciła się w moją stronę i przez chwilę miałam wrażenie, że splunie przed siebie.
     — A co miałam powiedzieć? — Zatrzymałam się przed nią na miękkich kolanach. — Hej, tak w ogóle, to nad moją mamą przejął kontrolę mój psychopatyczny ojciec, który gdy byłam mała, opowiadał mi o kotołactwie, ale gówno pamiętam…?! — Nie był psychopatą, po prostu stracił kontrolę… ale ona nie musi tego wiedzieć. Ja nic o niej nie wiem. Nic.
     — A czy ona w ogóle żyje? — Żywo gestykulowała dłońmi.
     — Dlaczego miałaby nie żyć!? — Serce ścisnęło się jeszcze bardziej. Ona nie wie. Nie dowie się. Niczego.
     — Tak łatwiej kogoś opętać… W sensie, no…
     Naszą rozmowę, przepełnioną frustracją, przerwało trzaśnięcie. Jej oczy od razu ześlizgnęły się ze mnie na drzwi i zdawało się, że chciały opuścić orbitę. Oglądnęłam się za siebie z duszą na ramieniu i niemal wrzasnęłam przerażona. Jakiś posiwiały dziadek z poszarzałą twarzą wbijał we mnie swe co najmniej zdziwione spojrzenie. Odruchowo wyciągnęłam rękę, by poprawić kaptur, lecz moja dłoń padła na szatynowe gówno na moim łbie. Zacisnęłam pięść na nich, przymykając spłoszone oczy. Przełyk zawiązał supeł. Szarpnięcie, by upaść. Szarpnięcie, by wstać. Bieg po jebanych schodach. Oczywiście, że kaptur nie tylko się zsunął. Moje-jebane-uszy. Chyba pomyślał o tym samym, bo oniemiały wycofał się z powrotem do środka.
     Spojrzałyśmy z Noktą porozumiewawczo po sobie. Przejebane.
     Włożyłam przeklęty kaptur i trzęsącymi się dłońmi ściągnęłam mocno sznurki, tak by na pewno nie spadł. Zawiązałam niedbałą kokardkę.
     — Idziemy i bez pierdzielenia. Coś mi się zdaje, że będziesz musiała nieco mi zaufać. Zaspokoisz swą ciekawość, złotko — burknęła, ciągnąc mnie pospiesznie do tylko jej znanego celu. — Wstąpimy do sklepu, żarło chciałam.
     Niemal czułam, jak stres ze mnie kipiał, blokując moje myśli. Więc szłam za nią. Ręce się trzęsły. Nogi żyły własnym życiem. Roztapiający gorąc. Wydech. Wydech. Wydech. Wszystko się jebie. Sypie. Rozpierdala. Tę kupę liści rozwiewa powoli, aczkolwiek skutecznie, wiatr, a ten syf ląduje przede mną, zasłaniając ścieżkę.
     Zaraz się zgubię.
     Spoglądnęłam na Noktę, a potem na czerwoną chustę od niej, która blokowała mi rękaw bluzy, tak że się nie zsuwa. Ściągnęłam go w dół, a przewiązka wybrzuszała materiał rękawa.
     Co ona właściwie odpierdziela?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz