20 lipca 2016

10. Marzenia

      Przechodząc przez próg budynku szkoły, układałam plan, dzięki któremu uniknęłabym jakiegokolwiek kontaktu z Charlotte. Starałam się powstrzymywać od ponurych myśli, co było nieco trudne, gdy cały czas miałam przed oczyma scenę, w której wcześniej wspomniana węszyła w moim mieszkaniu. Rozumiem, że niektórzy wszędzie czują się jak u siebie, ale w tym wypadku było coś ewidentnie na rzeczy — czułam to w trzewiach.
      — Azuri! — Prawie podskoczyłam, usłyszawszy swoje imię.
      Spojrzałam w prawo. Szła do mnie cała w skowronkach Amanda, wymachując ręką, jakby jej charakterystycznie poplamiony, w odcieniach zieleni sweter oraz sam fakt, że była niesamowicie wysoka jak na dziewczynę, nie dawał jej poczucia wystarczającej zauważalności. W duchu odetchnęłam ulgą, że to tylko ona... w sumie, to byłoby mi na rękę, gdyby zamiast chować się po kontach, to chowałabym się za nią.
      — Gdzie byłaś w piątek? — mówiąc to, chwyciła mnie pod rękę i zaczęła ciągnąć przez korytarz. — Musiałam pracować na lekcji z Moon, a ta zaś zaciągnęła do grupy tą Charlotte... gdzie mamy teraz lekcję?
      Miałam odpowiedzieć, ale zanim zdołałam cokolwiek wydukać, to sama znalazła odpowiedź i ciągnęła dalej swoją opowieść.
      — Ta Moon... tak naprawdę ma na imię Ayami — zawiesiła głos na chwilę. — Chyba Ayami Akatu, ale mniejsza, ona sama mówi na siebie Moonlight... skąd ludzie biorą pomysły na takie imiona jak Ayami czy też Azuri? Totalna abstrakcja, chociaż lepiej mieć szalone imię, niż szalony sposób bycia jak Char. Na czym to ja...
      — Ta Moon — nakierowałam ją na zgubioną myśl.
      — Tak—tak... ta Moon jest nawet fajna, bo można z nią trochę pogadać, pośmiać się i w ogóle, ale jest nieco podobna do tej całej Charlotte. No wiesz... swój do swego ciągnie — zachichotała melodyjnie, po czym nagle się wyprostowała.
      Przewróciłam oczyma z lekkim uśmiechem, którego nie mogłam powstrzymać. Cała Amanda — gdy na horyzoncie pojawia się wybranek jej serca, to przypomina sobie o takich rzeczach, jak chodzenie, czy też siedzenie prosto, albo o swoim niezniszczalnym sianie na głowie (to "siano" to wcale nie przesada. Uwierzcie. Kolejna cecha Amandy, której oryginalności chyba nigdy nie pojmę). Walka o względy drugiej osoby może zrobić z człowiekiem bardzo dziwne rzeczy.
      — Wykrztusiłabyś coś z siebie? Milcząca się przez ten weekend zrobiłaś — oznajmiła, oglądając się za chłopakiem. Na twarzy malował jej się nieśmiały uśmieszek.
      N-no ja nie wierzę! Zawsze, gdy tak się za tym debilem ogląda, to oznacza zazwyczaj, że zaraz puści się w pościg za nim. Kiedyś wystarczał kuksaniec w bok, aby przestała marzyć i spojrzała na świat z chłodnym realizmem, bo przecież nie dla psa kiełbasa. Teraz jednak muszę rzucać tematami z kosmosu, aby chwyciła wątek i podążyła za mną, a nie za... kiełbasą.
      — Gdzie są trzewia? — rzuciłam, chwyciwszy jej rękaw, po czym przeciągnęłam przez próg sali biologicznej.
      Amanda... tylko nie uciekaj dalej ubiegać się o względy twej nieodwzajemnionej miłości. Spojrzałam na nią kotem oka. Uczepiła się drzwi, ale chyba podchwyciła wątek, bo po chwili odwróciła się do mnie i czochrając drugą dłonią moje włosy, odpowiedziała słodziutkim głosikiem:
      — Zawsze byłaś kiepska z biologii, ale bez przesa... — zamarła. Na jej twarzy uśmiech przeszedł transformację w zdziwienie, które było chyba zmutowane ze zmieszaniem. — Nie. Czekaj... ale że trzewia? O-o-oh... skąd to pytanie?
      — Czuję w trzewiach, że... — Rozbrzmiał właśnie dzwonek, więc tylko machnęłam ręką, chcąc zaniechać dalszej konwersacji.
      Nagle na jej twarzy odmalowało się przerażenie. Odgarnęła niezbyt delikatnie moją przerośniętą grzywkę, którą jak zawsze zaczesałam na lewo — znalazła tam oczywiście nie małego strupa, którego niezdarnie przypudrowałam. Zażenowana tą sytuacją, której przyglądali się wchodzący do sali uczniowie, uśmiechnęłam się półgębkiem i szepnęłam do niej ledwo słyszalnie "słup".
      Cały dzień walczyłam o wystarczającą ilość uwagi blondynki... byleby nie uciekła za tym... kolesiem. Najlepsze nadeszło na koniec — chyba wyczerpałam limit jej zainteresowania moją osobą na następny tydzień, bo na odchodne, gdy wychodziłyśmy ze szkoły, pożegnała się ze mną i dała mi misję do wykonania, a konkretnie wcisnęła mi jakiś zeszyt i kazała mi go oddać tej całej Moonlight. Jedyne, co wiem, to to, że najpewniej znajdę ją niedaleko szkoły, z ręką w starym hydrancie. Przyznam, że jak powiedziała mi o tym hydrancie, to zaczęłam się poważnie zastanawiać nad tą całą Moon... czy tam Ayami.
      Doskonale wiedziałam o którym starym hydrancie mowa, bo w okolicy szkoły był taki tylko jeden, a do tego cały obsmarowany sprejami w takim stopniu, że trudno odgadnąć jego pierwotny kolor.
      Rzeczywiście tam była. Od razu ją skojarzyłam, bo grała w kosza w drużynie szkolnej. Była nieco wyższa ode mnie, a i tak cela miała lepszego od Amandy. Zatrzymałam się, aby przyglądnąć się jej lepiej. Czy aby na pewno powinnam podejść? Zdaje się być bardzo zajęta — cokolwiek można robić, kucając przed hydrantem. Ciągle zaglądała do otworu nasady wylotowej*, a chwilami wkładała tam dłonie, lecz prędko je wyjmowała.
      Szybko to załatwię i będę mieć z głowy.
      — Ayami! — zawołałam, gdy byłam już kilka kroków od niej.
      Obróciła w moją stronę głowę, odrzucając tym samym niezgrabny warkocz z ciemnych, miodowych włosów na plecy. Oh... jak ja zazdrościłam jej ich!
      — Moon — skorygowała z sympatycznym uśmiechem, po czym ponownie wetknęła swe głębokie morskie oczy w dziurę.
      Tyle miała mi do powiedzenia? Ten hydrant aż tak pochłonął jej atencję?
      — Amanda kazała oddać ci zeszyt... — z każdym słowem mój głos się ściszał. Nie byłam do końca przekonana, co powinnam teraz zrobić, bo dziewczyna zdawała się moją osobą nie interesować.
      — Moon...? — Podniosłam pytająco jedną brew.
      — Moment — bąknęła, a po chwili cała jej dłoń, wraz z nadgarstkiem zniknęła w tym żelastwie. — Umknęło mi twoje imię.
      — Azuri — rzuciłam wręcz automatycznie.
      Byłam trochę skonfundowana. Dziewczyna zdawała się wcale nie interesować swoim zeszytem oraz moją obecnością... Przynajmniej do czasu, aż zaczęła szarpać się do tyłu, gdyż jej dłoń utknęła w hydrancie. Poprosiła mnie o pomoc, więc gorliwie zaczęłam jej... pomagać, a dokładniej ciągnąć, gdyż ona sama chciała to rozwiązać siłą. Po chwili wydała z siebie przedziwny pisk, a ja zdezorientowana odskoczyłam w bok, zaś ona sama jak długa runęła w tył. Przynajmniej się uwolniła.
      — Nic ci nie jest? — Pomogłam jej wstać.
      Miała nietęgą minę i cały czas masowała nadgarstek, który najwidoczniej odniósł straty.
      — Chyba nie... — odpowiedziała w końcu, odsłaniając głębokie otarcie, z którego zaczynała sączyć się krew.
      Cholera. Chyba nie? Chyba ten jej plaster na policzku oraz wiecznie obtarte kolana rzeczywiście świadczyły o jej zahartowaniu. Tak, czy owak, musiało boleć.
      — Podaj mi moją torbę, tam leży. — Skinięciem głowy pokazała kierunek.
      A jednak zmieniła zdanie, co do poniesionych strat czy może chce się już stąd ulotnić?
      Po minucie miała już ona swój zeszyt oraz świeży plaster na nadgarstku, a ja dowiedziałam się, po co tam wsadzała łapska. Mianowicie sądziła, że są tam pisklęta, czy też inne istoty żywe, gdyż kot podejrzanie zachowywał się przy zgrafitowanym przedmiocie. Koniec końców okazało się, że nie ma tam oznak życia.
      Olać obleśny hydrant! Zgadało nam się o tym całym kolesiu, w którym jest zapatrzone dziewięćdziesiąt dziewięć procent mediów... ten cały Stark... uciekło mi imię. Zapytałam się jej o nazwisko, a ona na to "Stark", ja się pytam "naprawdę?", ta zaś odpowiada, że "nie, ale chciałaby" i zaczęła podskakiwać jak jednorożec na tęczy! Widząc moją degustację, rzuciła jedynie jakieś bezsensowne słowa:
      — Geniusz, miliarder, playboy i filantrop. — Zabawnie... a raczej dwuznacznie poruszyła brwiami.
      Widząc, że nie za bardzo rozumiem, o co jej chodzi, wytłumaczyła:
      — On tak zawsze mówi...
      — Ale ty wiesz, że wszyscy mają wady, a takie teksty każdy żul potrafi puszczać? — zachichotałam nerwowo, bo wciąż trawiłam te informacje.
      — Sama jesteś wadliwy żul! — wykrzyknęła, uderzając mnie zeszytem w głowę, ale w jej głosie nie dało się słyszeć ani krzty powagi.
      — Naprawdę nie sądzisz, że to brzmi jak tekst narcyza*?
      — Narcyz, narcyzem, ale on ma takie samochody, że kopara opada! — pisnęła, wymachując zeszytem.
      Nie rozumiem ludzi... to tak, jakbym ja powiedziała, że A. Einsein był taki cudowny, a po chwili zachwycała się kanapkami, które jadał.
      — Czytujesz gazety? — spytałam, bo gdy wspomniała o samochodach, przypomniał mi się czwartkowy wypadek.
      — Tak.
      — Nic nie wyczytałaś z porannego gazety, na temat tego narcyza? — podniosłam jedną brew niedowierzająco. Przecież media nie przegapiłyby takiego tematu! Na drugi dzień na pewno byłyby o tym artykuły.
      — Z którego dnia?
      — Piątek.
      — Nie... od kilku tygodni panuje cisza na jego temat. Dlaczego pytasz...?
      Zaśmiałabym się nerwowo, zmieniłabym temat, machnęła na to lekceważąco ręką... ale coś mnie sparaliżowało. Byłam święcie przekonana, że to był TEN Tony Stark...
      — Jak sądzisz, ile jest ludzi w samym Nowym Jorku, którzy nazywają się "Tony Stark"? — Nie mogłam się powstrzymać. To pytanie wręcz wyskoczyło ze mnie.
      — A bo ja wiem... w samym Nowym Jorku na pewno nie jest ich jakaś potężna ilość... raczej skromna... może na skalę krajową jest ich więcej, ale to miasto nie jest pępkiem świata, Azuri — zachichotała, częstując mnie kuksańcem w bok. — Lecz bez obaw! Starczy dla nas dwóch!
      — Ej, ej! Bez takich fantazji! Bo dostaniesz ode mnie ciężkiego kopa! — Puszczając oczko, wskazałam na swoje nieco zniszczone glany.
      Dziewczyna wybucha śmiechem, a po kilku minutach ciszy, pożegnała się ze mną i odbiegając, naciąga na głowę kaptur z doszywanymi, materiałowymi uszami kota. O ironio losu...
      Przez chwilę stałam tam, gdzie mnie zostawiła. Nie potrącił mnie TEN Stark, tylko jakiś inny? Ciekawe... ale to w sumie nic nie zmienia. Chyba nic.
      Machnięciem ręki odganiam bezużyteczne myśli. Amanda chciałaby odwzajemnionej miłości oraz grać tak dobrze jak Moonlight. Dziewczyna od hydrantu zaś chce mieć na nazwisko "Stark", a ja chcę mieć jej włosy... jakbym jeszcze mogła swoje uszy zamienić na takie, jakie ona miała na kapturze.
      Westchnęłam głęboko, mając świadomość, że niektóre...
      — Fantazje powinny pozostać w świecie marzeń... złotko. — Te słowa i głos przybiły moje stopy do ziemi, przyprawiając mnie o dreszcze.
      Wstrzymałam oddech.


___
* tak, to ten element hydrantu, do którego straż przypina wąż.
* narcyz, to osoba cierpiąca na narcyzm - miłość własna.

Anthony Stark i James "Rhodey" Rhodes - to postacie z fandomu Marvela (komiksy i filmy), gdzie są przyjaciółmi. Dlaczego tu się pojawiają? Raczej nie mają prawa bytu w świecie przedstawionym "Obcej ścieżki"...? Jedyne co mogę na tę chwilę (tzn. nie robiąc spoilerów) powiedzieć, to to, iż Azuri podświadomie zadaje sobie te same pytania, a w tym rozdziale totalnie została zbita z tropu...

Postać Ayami Akatu użyczyła do mojego warsztatu... Ayami. :3
Jak sądzicie, kto przyprawił Azuri o dreszcze? Nie szukajcie za daleko... w sumie, to raczej łatwa zagadka. 
Ktoś tu jeszcze zagląda czy nie bardzo? ;v 

1 komentarz:

  1. ,,wetknęła swoje oczy " do hydrantu? Ała Ała to musiało być bolesne xD
    A ja nadal nie wiem kto wypowiedział te słowa na końcu rozdziału... brzmi jak Nokta ale w późniejszym rozdziale już jej nie ma. Podejrzane.
    ~Nokta

    OdpowiedzUsuń